środa, 22 grudnia 2010

Oldschool w nowej tchnologii.

newmagazineblog.com
Powstanie kina, to przede wszystkim narodziny nowej technologii umożliwiającej zapisanie na taśmie obrazków, a następnie wprawienie ich w ruch. I choć historia sięga dawniej aniżeli do 1895 roku, kiedy to oficjalnie pokazano pierwsze filmiki we Francji, to od samego początku dawało ono wytchnienie, rozrywkę i wypoczynek. Fascynowało technologicznie, a kiedy pojawiały się coraz to bardziej zawiłe fabuły, efekty specjalne zaskakujące widzów, ci podzieli się na dwie grupy. Chyba całkiem nieświadomie. Bo choć kino przez lata nie było uważane za sztukę, to grupka dziennikarze, krytyków i filmowców przede wszystkim, widziała w nim ogromny potencjał nie tylko finansowy, ale twórczy, awangardowy, elitarny. Dzisiaj oczywiste jest, że są filmy dla mas i obrazy dla krytyków, znawców, koneserów. Zdarzają się oczywiście filmy będące gdzieś po środku, które zachwycają głodną rozrywki publikę i wytrawnych graczy, to jednak nieczęste są obrazy. W XXI wieku znów technologia przejęła władzę nad filmowym obrazem. Po efekciarskim "Avatarze", który podbił listy przebojów, serca publiki i zmienił optykę spojrzenia na kino, zaczęły wylęgać się kolejne produkcje aspirujące do bycia kultowymi. Na ekrany wszedł "Tron: Dziedzictwo" Kosinskiego (brzmi swojsko, ale rodowodu nie znam), który jest sequelem hitowego filmu since fiction sprzed lat "Tron". Nie jestem fanką tego typu kina. Efekty specjalne, kosmiczne historie, gry komputerowe, które nagle ożywają... To nie moja bajka. Szczególnie, co miało miejsce w "Avatarze" i w "Tronie", fabuły są tak banalne, że mam wrażenie, iż ktoś sobie ze mnie, kolokwialnie ujmując, jaja robi. Obraz Kosinskiego jeszcze się jakoś przed tym borni, bo jak inaczej można zrobić ciąg dalszy historii, która w kolorowych latach 80' była hitem wśród amerykańskiej młodzieży? "Avatar" przepada z kretesem. James Cameron jest megalomanem, ale zapomina, że mamienie widza efektami specjalnymi i nowością technologiczną było dobre w roku 1895. Dzisiaj potrzeba dobrej fabuły. Chyba, że uderza się wyłącznie do mas przeżuwających tony popcornu, którym niemal wszystko jedno, co tam na ekranie skacze, drepcze i zabawia. Wracając jeszcze do "Tronu", na momencik dosłownie, spodoba się chyba najbardziej chłopcom pamiętającym siermiężny komputerowy sprzęt i gry o równie spartańskich wymaganiach i treściach. Bo odczucie było dziwne, kiedy w hypernowoczesnej produkcji wszystko było jakby z lat 80'. I muzyka, i obraz, i Jeff Bridges...

1 komentarz: