piątek, 26 listopada 2010

Cyborgi są wśród nas.

silicon.com
Kilka ostatnich dni w Instytucie Nauk o Kulturze Uniwersytetu Śląskiego minęły pod znakiem Nowych Mediów i konferencji zorganizowanej po raz drugi (impreza zatem już stała się cykliczną). Tym razem na Uniwersytet przybył cyborg we własnej osobie. Dokładniej, Kevin Warwick, profesor brytyjskiej uczelni, który jako pierwszy przybliżył się do świata Mad Maxa i Terminatora, wszczepiając sobie pod skórę chip. Co uzyskał? Jak sam twierdzi- kolejne zmysły. Przejdźmy jednak odrazu do praktyki, bo w teoriach cybernetycznych nie jestem dobra. Profesor proponuje odkrycie zupełnie nowych doznań. I można być sceptycznym, ale kiedy zapewniał, że istnieje szansa porozumiewania się z delfinami, to serce me zmiękło. Badacz- dziwoląg, bo tak zapewne można go określić (mimo wysokich stopni naukowych czy oficjalnych wystąpień przed brytyjską królową) z uśmiechem na ustach opowiadał o swej fascynacji robotami, które traktuje niemal jak dzieci. I choć są one "zaprogramowane", to czasem zaskakują go swym zachowaniem, np. kiedy zabrał jednego ze swych podopiecznych do dzieciaków i te wysyłały mu niezliczoną ilość poleceń, wówczas robot zuchwale stanął w miejscu i samodzielnie podjął decyzję o "nic nie robieniu". Warwick nie jest jednak zwariowanym performerem przekraczającym granice własnego ciała, ale również prawdziwym naukowcem. Swoje doświadczenia z robotami chce skutecznie przełożyć na język medycyny i stanąć na przeciw chorobom, które do tej pory zdawały się być nieuleczalne. Na pierwszy ogień poszła choroba Parkinsona, która ma być możliwa do "kontrolowania" poprzez współpracę z komputerem (to taka moja, uproszczona wersja rozumienia teorii Warwicka). Według mnie pomysł absolutnie genialny i niezwykle nowatorski. Choć nakarmiona przez kino since fiction nigdy nie oprę się lekkiej obawie, że pewnego dnia obudzę się i uświadomię sobie, iż cały świat kontrolowany jest przez maszyny.
Więcej o niezwykłym naukowcu tutaj.

poniedziałek, 22 listopada 2010

O transkacji wiązanej, czyli po co komu Facebook?

Szturmem wdał się na listy przebojów, jest nie tylko sposobem komunikowania, ale tematem numer jeden. Nasza klasa poszła do lamusa, wszyscy przenieśli się na "fejsa". Zabrali ze sobą zdjęcia, komentarze, ploteczki i rozpoczęło się targowisko próżności.

Z transakcją wiązaną jest tak, że klient, który powiedzmy kupuje przedmiot x jest zobowiązany do kupienia także przedmiotu y. Na facebooku jest podobnie. Bo dodając mnie do znajomych obliguję Ciebie do kupienia nie tylko możliwości szybkiego przepływu informacji pomiędzy nami, ale przede wszystkim zgadzasz się, by czynnie podglądać wszystko to, czym aktualnie się zajmuję. Bo ja, na facebooku, lubię o tym opowiadać.
I tak dowiesz się, co mi powie Joanna Krupa, na ile procent seksowna jestem dzisiaj, co wkurza Adasia Miauczyńskiego i jaki film zamierzam oglądać. A to dopiero wstęp "aplikacyjny". Z nudów wrzucę link do starej piosenki, która wzruszała mnie gdy byłam dzieckiem (licząc na to, że Ciebie także), pochwalę się z kim jadłam obiad i dlaczego
w ogóle dzisiaj wstałam z łóżka. Żeby za mną nadążyć musisz być zalogowany cały czas. Bo ja sprzedaję...
Szybko przenosimy się do jedenej ze scen The Social Network (D.Fincher, 2010), gdzie kolega Marka Zuckerberga pyta go, czy dziewczyna siedząca przed nim na zajęciach (z historii sztuki?, architektury?) jest wolna. Wracam do tego fragmentu ponieważ był od dla mnie kluczowym w całym filmie i upewnił mnie w przekonaniu po cóż ten portal powstał.
Ano, w celach marketingowych. Bo czy ja chcę sprzedać nową płytę, buty czy swoją rękę, to strategia jest podobna. Namawiam, nęcę i kuszę. Jestem aktywna, zagaduję, podtrzymuję kontakt. Daje się poznać. Jestem atrakcyjna. I mam nadzieję, ze ktoś zareaguje i sięgnie po produkt. Zacznie się od miłego komentarza i "lubię to", a skończy na kawie lub zakupie biletu na koncert.
Zatem pytam się raz jeszcze- po co komu Facebook? Gwiazdki i marki szukają drogi do klienta, samotni do potencjalnego partnera. Reszta jedynie marnuje czas. Bo kiedy naprawdę będę mieć potrzebę opowiedzenia komuś o mojej ukochanej piosence z dzieciństwa, to wezmę do ręki telefon i wybiorę numer kogoś NAPRAWDĘ ważnego, z kim warto dzielić tę informację.

piątek, 12 listopada 2010

Darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda.

Czyli o tym jak poszłam na kinowy koncert panny Robyn Rihanny Fenty potocznie zwanej Rihanną.
Przypadek sprawił, że wygrałam podwójne zaproszenie na owo wydarzenie muzyczne i z niewielkim zainteresowaniem udałam się na nie, bo dlaczego bilety miałyby się zmarnować? (Będę szczera- kto by chciał uczestniczyć w czymś takim? Może czyjaś młodsza siostra, rocznik około 98', nieprawdaż?)
Koncert odbył się trzy lata temu w Manchesterze, więc nie była to świeżynka. Nawet pani wokalistka zdążyła już z pięć razy zmienić kolor włosów, ukochanego i nadal nie może zdecydować się, czy chce być bardziej Beyonce czy Lady Gagą. A może pani wokalistka nie ma nic do powiedzenia w tym temacie? Może raczej to panowie z wytwórni, panowie od PR, panowie od HR...? Zostawię lepiej tę kwestię, bo jest chyba dość jasną sprawą ile do powiedzenia o swej karierze i image mają ładne, młode dziewczęta.
Wydarzenie owo zwało się jak płyta gwiazdki- "Good girl gone bad". Cóż takiego złego czyniła zatem Rihanna.
Co najważniejsze, to nie ona była gwiazdą tego wieczoru. Prawdziwymi artystami byli specjaliści zajmujący się aranżami, co by nie było repertuaru w stylu r'n'b, popu i dancehall. I tutaj oto największe zaskoczenie! Z tzw. murzyńskich rytmów zostało niewiele. Wszystkie, dosłownie wszystkie utwory zostały bardzo zgrabnie przearanżowane na modłę rockową. I były popisy perkusisty, długie i finezyjne solówki gitarowe, a nawet powrót do lat 80' kiedy to keyboardy zaczęły wyglądać jak gitary. Wszystko to sprawiło, że półtorej godziny z młodą piosenkarką nie dłużyły się aż tak bardzo. I nawet pomyślałam sobie, że gdyby tę istotkę o żabim głosie wymienić na Axla Rose'a albo chociaż na Courtney Love, to bawiłabym się naprawdę dobrze!
 

www.bbc.co.uk
A co z wokalistką? Była... bardzo ładna. Nie jestem jej entuzjastką; irytuje mnie barwa głosu i brak zdecydowania w kwestiach podstawowych dla wokalistki- czy chcę być divą czy niegrzeczną dziewczynką. Bo ta panienka skacze od sasa do lasa, i co aktualnie jest na "topie" staje się jej sposobem na wyrażanie siebie (czyt. zarabianie pieniędzy). Koncert ten był jedynie dowodem na to, że bez świetnych muzyków, genialnego chórku i tancerzy, byłaby jedynie niezwykle atrakcyjną Barbadoską.
Nie byłabym sobą, gdybym nie skupiła się na strojach prezentowanych na scenie. Konkluzja też jest dość cierpka, bo wyglądało jakby stylistka piosenkarki poszła do najbliższego sklepu sprzedającego gadżety erotyczne i wykupiła co fikuśniejsze fatałaszki. A zatem lateks, ćwieki i dużo golizny. W sam raz dla młodszej siostry, rocznik 98'!
Na zakończenie jeszcze słowo o muzyce. Są takie zwyczaje na koncertach, kiedy publika jednoczy się ze swoją gwiazdą i naprawdę można poczuć, że człowiek uczestniczy w czymś ważnym. Kiedyś w takich chwilach rozbłyskały zapalniczki. Czasy się zmieniły i sięgamy po telefony komórkowe. Ale podczas koncertu Rihanny wyciąga się kolorowe parasolki. Bo oto największy hit RiRo- piosenka o tymże użytecznym przedmiocie, który chroni nas podczas słoty. "Ela. Ela. Ela."

poniedziałek, 8 listopada 2010

Kiedy rozum śpi, budzą się demony.

Nie będzie to chyba odkryciem Ameryki, kiedy stwierdzę, że ludzi pociąga zło. Szczególnie zło na ekranie. Pomijam tutaj obfitujące w perwersję i brutalność filmy gore i miałkie, amerykańskie wersje japońskich horrorów. Interesuje mnie bardziej bohater, czarny charakter. Postać zawsze wielopoziomowa i niejednoznaczna. Fascynująca, demoniczna, nikczemna. 
manolobig.com
A wszystko to zaczyna się bardzo wcześnie, bo już na etapie bajek. Bo jak może nie zaintrygować Zła Królowa towarzysząca Śnieżce? Piękna, o zimnym spojrzeniu i mocno zaciśniętych ustach. Doktor Freud bez wahania wskazałby na nienawiść wobec rodzącej się seksualności Śnieżki, która deprymuje Królową, bo traci ona swą pozycję i atencję mężczyzn. Nie w głowie mi jednak była psychoanaliza, kiedy jako dzieciak, z rumieńcami na twarzy, oglądałam poczynania Czarownicy. Każda następna disnejowska "zła" miała w sobie piekielny uśmiech, skrzące się złem oczy i fascynującą osobowość.
W miarę upływu lat sytuacja się nie zmienia. Nazwijcie mnie dziwną, lecz to właśnie obrazy z największymi "popaprańcami" kina są moimi ulubionymi. Nim przejdę do meritum, myślę, ze warto by było uświadomić sobie kilka faktów z historii kina. Po pierwsze, kiedy to źli bohaterowi zrzucili z tronu tych prawych i dobrych. Genezą jest amerykańska prohibicja i narodziny mafii. Przyczyniła się ona do narodowego kultu dla opryszków i bandziorów, bo to oni stali się idolami prasy brukowej. Potem sprawa poszła niezwykle gładko i rozpoczął się szturm genialnych filmów w kinie: "Mały Cezar", "Człowiek z blizną", "Wróg publiczny nr 1". Mawia się, że te trzy pozycje wyczerpały wszystkie możliwości scenariuszowe na dobry film gangsterski. Widzowie pokochali złych chłopaków do tego stopnia, że przed każdym seansem odczytywane było propagandowe ogłoszenie rugające bandytów i wskazujące, iż dobro i prawość jest istotą przekazu.  Filmy mafijne przez lata nie straciły na swojej popularności, a kulcie "Ojca Chrzestnego" czy "Chłopców z ferajny" nie muszę nikogo przekonywać. Warto jednak odnotować moment, kiedy pokazywanie złych bohaterów zyskało aprobatę społeczną. Był to rok 1967 i wejście na ekrany "Bonnie i Clyde'a" niedawno zmarłego Arthura Penna. Mściwi, acz piękni. Złośliwi, a jednak pełni kompleksów. Brutalni i z poczuciem humoru. Tacy byli młodzi bohaterowie- mordercy i gwiazdy gazet. Szokujące zakończenie filmu przewartościowało ówczesne spojrzenie na dobro i zło.
I poszło.
thelesseroftwoequals.wordpress.com

Zatrzymuję się na roku 1971, kiedy do kin wchodzi jeden z filmów, który tworzy mój kanon X muzy. "Mechaniczna Pomarańcza" Stanleya Kubricka i jej bohater Alex DeLarge. Stał się co prawda ikoną skinheadów i OI!, ale wynika to wyłącznie z niezrozumienia treści i diagnozy jaką niesie ze sobą film. Nie o tym jednak, a o Alexie. Bohaterze sprzeczności, dla którego chwilą relaksu jest obcowanie z Beethovenem i gwałt z odorbiną "old ultra violence'". Zagubionym dzieciaku szukającym uciechy w chocholim tańcu przemocy, dla którego siła jest jednym argumentem (ta postawa, niestety, okazuje się słuszna). Kubrick wyczarował porywającego antyidola. Pełnokrwistą postać z tak odrażającym i chorym wnętrzem, że nie sposób przejść obok niego bez refleksji. I można go kochać lub nienawidzić. Jeden z większych socjopatów kina daje niepokojącą tezę o otaczającym świecie. A mnie przyprawia o zawrót łowy! Brawo panie McDowell!
W tej osobliwiej galerii nie może zabraknąć Mr.Blonde- kultowego gangstera z "Wściekłych psów" Quentina Tarantino. By zrozumieć wielkość i niebanalność pomysłu na tę postać trzeba powrócić do tzw. sceny z uchem. Kontrapunkt wizualno- dźwiękowy to jeden z zabiegów filmowych estetyzujących przemoc. Sprawiających, ze bohater okrutny staje się nagle super star. Tarantino jest mistrzem kreowania postaci, których charaktery zaskakują pełna paletą barw. Mr. Blonde jest kimś takim. W swoim teatrze okrucieństwa jest gwiazdą, bożyszczem. Nienaganny strój, błysk w oku i maniery dżentelmena. Wszystko to sprawia, że poddajemy się z lubością tej orgii brutalności i radośnie wystukujemy rytm "Stuck in the middle with you". Czy jest ktoś, kto nie lubi tego gangstera? Tarantino puszcza do nas oko i uświadamia nam, co tak naprawdę kręci publiczność. Nie jest jednak dosłowny. W punkcie kulminacyjnym kamera się odwraca i tym samym możemy puścić wodze fantazji. I mam wrażenie, ze to jeszcze gorsze doznanie.

Bohaterowie przesiąknięci zbrodnią i nikczemnością są atrakcyjniejsi bo niosą ze sobą to, czego boimy się najbardziej, co jest dla nas odległe. Czy może ich postaci są lepiej skrojone i dopracowane...? Może to, co przekracza pewne granice percepcji i powszechnie przyjętej "normalności" budzi prawdziwe pożądanie i fascynację. Uwielbienie dla typów spod ciemnej gwiazdy to sposób na bezpieczną transgresję pomiędzy tym, co przeze mnie oswojone, a co pozostaje w nieco mroczniejszych zakamarkach umysłu.



Globalnie lokalny.

Po przeczytaniu artykułu Mirosława Pęczaka "Najciekawsza jest codzienność" (Polityka) sięgnęłam pamięcią nieco do tyłu i przypomniałam sobie zajęcia z przeróżnych dziedzin na kierunku kulturoznawstwo. Czym zajmują się wykładowcy, i my studenci? Ano właśnie tym, co człowiekowi najbliższe. Pierwszy rok, pierwsze zajęcia ze wstępu do kulturoznawstwa i pierwsza zasada: nie ma jednej definicji kultury. I z góry wiadomo było, że nie ma ramy, która wydzieli przedmiot naszego poznania i badań na najbliższe pięć lat. I choć zaczęło się od podstaw- mitologii, religii, historii, to z czasem okazało się, ze właśnie rzeczy najmniejsze i najbliższe człowiekowi, stały się naszym punktem rozważań.
Postmodernizm, to taki czas w historii kultury, w którym najwięksi wygłosili tezy o "końcu historii" (Fukuyama), intertekstualności jako bazie programowej sztuki, braku metody badawczej (Feyerabend), rzeczywistości symulakrów (Baudrillard), dekonstrukcjonizmie jako technice analizy tekstów (Derrida), etc. I choć wszelkie idee filozoficzne nie stały się nagle łatwiejsze i bardziej strawne, to nam studentom, konkluzja wydała się jasna- zajmiemy się własnymi podwórkami, tak jak zrobili to najwięksi teoretycy. Pęczak twierdzi, że prace naukowe humanistów, maści wszelakiej, dotyczą banałów życia codziennego, banałów kultury i sztuki. Swojskości, bliskości, tego co poznane i autochtoniczne.
Jeszcze nie tak dawno badacze i krytycy mediów o „mieszkańcach masowej wyobraźni” pisali jako o konstruktach stanowiących coś na kształt typów idealnych. Znakomitym wzorcem takiego właśnie pisania o osobach publicznych mogłyby być mikroszkice Rolanda Barthesa o Grecie Garbo albo kolarskim wyścigu Tour de France, zawarte w jego „Mitologiach”. Mit wielkiej aktorki opierał się na jej niedostępności, mistrzowie kolarstwa występowali zaś w roli nowego wcielenia antycznych półbogów. Twarz Grety Garbo mówiła wszystko o sensie kobiecej urody i posłannictwie aktorstwa, które otwiera wrota do krainy snów. Nadludzki wysiłek kolarzy przez francuską prasę i radio relacjonowany był w latach 50. w charakterze niemal transgresji – przekroczenia naturalnych granic wytrzymałości ludzkiego organizmu. Aktorka i sportowiec należeli zatem do porządku mitologicznego i nikt nie chciał ich stamtąd rugować. Dziś sytuacja jest zupełnie inna.Powyższy fragment Pęczaka idealnie obrazuje zmiany, które zaszły na przestrzeni lat. Niegdyś ludzie kierowali swoje oczy w stronę sceny, by ujrzeć spełniony sen półboga; znakomitego aktora czy niepokonanego sportowca. Dzisiaj mit herosa nikogo nie interesuje. Trzeba wejść do kuchni i sypiali idola, zobaczyć co ma w lodówce i na jakie leki jest uczulony. Idea swojskości stała się naczelnym zamysłem do kreowania nie tylko sezonowych celebrytów, ale także utalentowanych artystów. Tylko produkcje niszowe opierają się lawinie skandali, sztucznego nagłośniania i promocyjnych afer opartych na plotkach i domysłach.
Często też brak miejsca na rzetelne dziennikarstwo, gdyż odbiorcy w dużej mierze nie oczekują informacji na temat nowego filmu czy płyty, ale chcą potwierdzenia bądź zdementowania co pikantniejszych historyjek z życia artysty. Ba! Oni sami (artyści) zakładają konta na Facebooku i dzielą się z nami zdjęciem w pościeli, przed telewizorem i z Puszkiem na ręku. Banalność wypełza z ekranów komputera i telewizora, czyha na nas w centrach handlowych, gdzie chałturzą "drogie panie z telewizji".
Czy to są skutki czasów, w którym żyjemy? Globalnej wioski, której częścią jest każdy z nas?

środa, 3 listopada 2010

zadanie na zajęcia: Polska Kronika Filmowa (przegląd informacji) i "czarna seria" kina.

PKF- kultowa pozycja minionej epoki, która swe pierwsze kroki stawiała jeszcze podczas wojny (1944). W latach PRL-u była preludium dla każdego filmu w kinie. Opowiadała o sukcesach i porażkach. Krytykowała i chwaliła głosami Andrzeja Łapickiego, Włodzimierza Kmicika i Jerzego Rosłowskiego.
W jednym z odcinków z 45' roku zaskakuje kolejność informacji- dożynki, zjazd młodzieżowej organizacji czy potyczki sportowe wyprzedzają news o wizycie generała Eisenhowera w Polsce.
Jednakże kronika nie tylko informowała, ale uczyła! I to jak dosadnie. Muzyka jeżąca włos na głowie, obrazki rodem z horroru.Tak informowano o antykoncepcji, aborcji i sierotach pozostawionych w domu dziecka.
Stawiała także na rozrywkę i przyznawała się do podglądactwa. I do tego śledziła trendy męskiej elegancji, kiedy z wielką atencją komentowała wygląd bikiniarzy. Zachowania młodych chłopaków jednak nie pochwalała, nazywając ich chuliganami.
Oczywiście pierwszoplanowymi informacjami były te dotyczące istotnych wydarzeń polityczno-społecznych w Polsce. Wiec i przemowa Gomółki z 24 X 1956 roku pokazuje nastroje ówczesnych Polaków czekających na zmiany w kraju.


Co równie interesujące, stylistyka PKF wpłynęła także na twórców kina. Choć nie mogli oni wprost krytykować sytuacji politycznej, to istniało wiele innych, ważkich tematów czekających na natychmiastowe interwencje (fatalne warunki mieszkaniowe, klęska modelu wychowawczego czy stan bezpieczeństwa). Była to tzw. czarna seria zapoczątkowana przez studentów moskiewskiego WGIK-u. Jej czołowi przedstawiciele to Jerzy Hoffman i Edward Skórzewski. Ich dokument "Uwaga, chuligani" 1955 stał się szeroko dyskutowany i bardzo ciepło przyjęty przez władzę. Był nawet dodatkiem do kroniki filmowej.
Drugim, znakomitym, duetem z tamtego okresu, był Kazimierz Karabasz i Władysław Ślesicki, absolwenci łódzkiej filmówki. Ich dwa wspólne filmy, ze świetnymi zdjęciami Stanisława Niedbalskiego, "Gdzie diabeł mówi dobranoc" 1956 i "Ludzie z pustego obszaru" 1957, najpełniej określiły poetykę nurtu. Mają podobny temat: wałęsającą się, znudzoną młodzież pozbawioną perspektyw i żyjącą w najbiedniejszych dzielnicach Warszawy- Targówka, Bródna, Pragi.
Najbardziej oskarżycielki ton przyjął film "Warszawa 1956" Jerzego Bossaka i Jarosława Brzozowskiego. Było to szokujące skontrastowanie ze sobą dwóch obrazów Warszawy. Odbudowanych skwerów, domów, placów... i koszmarnych ruder, w których żyją ludzie. Ich żywot toczy się na granicy śmiertelnego niebezpieczeństwa. Szczególnie dotkliwie obrazuje to mrożąca krew w żyłach, inscenizowana scena pokazująca przywiązane przez matkę sznurkiem do łóżka maleńkie dziecko, które, odwiązawszy się, spaceruje o krok od przepaści i cudem unika śmierci.
Filmy te były naturalną reakcją na propagandowe przekłamania estetyki socrealizmu, odwracały jej znaki. Łączył je charakter plakatowo- interwencyjny, podporządkowanie całości wywodu jednoznacznie publicystycznej tezie.