czwartek, 30 grudnia 2010

Etyka i moda.

Isabella Caro (connect.in.com)
Lara Stone (lovemagazine.co.uk)
Temat zaburzeń odżywiania i mody to samograj. Krytycy zarzucają, że kreatorzy faworyzują super szczupłe sylwetki, wpędzają młode dziewczęta (choć nie tylko młode i nie tylko dziewczęta) w depresję, a rozmiar 38 staje się czymś niemoralnym. Projektanci natomiast odszczekują, że modelka musi być chuda, by dobrze prezentować ich produkt, że szczupła sylwetka jest dużo bardziej estetyczna i jednocześnie to synonim zdrowie. Obie strony mają rację, jednak każda skrajność jest groźna. Temat anoreksji powrócił wraz ze śmiercią Isabelle Caro, słynnej dzięki szokującej sesji zdjęciowej i wielkiej propagandzie antyana. Kobieta zmarła w wieku 28 lat, a na zaburzenia odżywiania cierpiała ponad połowę życia. Anoreksja, to choroba psychiczna. Rodzi się w głowie, a jej podłożem wcale nie musi być chęć wyglądania jak modelka, czy dorównanie atrakcyjności koleżankom. To sposób na siebie. Odnalezienie hobby, czegoś, co będzie nakręcać życie. A do tego początki bywają piękne- nagle brzydkie kaczątko zmienia się w łabędzia. Łabędź ten często nie wie jednak kiedy przestać. I kiedy rozmiar 32 jest za duży, wówczas pozostaje klinika i terapia. A anoreksja, jak inne uzależnienia, pozostaje z człowiekiem na całe życie. Wszystko to fakty dobrze znane. Wiedza o nich również modowi kreatorzy. Mawia się, że modę na chudość wylansowano w latach 60', kiedy numerem jeden była Twiggy. Modelka o dziecięcej twarzy, sarnich oczach i chłopięcej sylwetce. Krążą także plotki, że odpowiedzialni za tak radykalną zmianę kanonu kobiecej sylwetki są projektanci homoseksualni, którzy chcą zbliżyć damskie kształty do męskich. A androgeniczna tendencja nie zanika. Chodzi po "mieście" jeszcze jedna plotka, ale nie podam jej źródeł i pełnych nazwisk, gdyż nie jestem ich pewna, ale dotyczy ona fascynacji chudością w latach 90'. Ponoć jakiś fotograf mody szukał inspiracji i wysłał swego pomocnika, by znalazł "coś ciekawego". Chłopak zrobił zdjęcia swoim koleżankom uzależnionym od narkotyków, głównie heroiny. Zdjęcia zafascynowały fotografa i zaczął lansować taki typ sylwetki (dla dociekliwych: tym chłopakiem mógł być Davide Sorrenti i jego kochanka/muza/modelka Jamie King, oboje uzależnienie od narkotyków. On już nie żyje). A potem na salony weszła Kate Moss i heroin chic stało się standardem. Temat ten jest dla mnie trudny, bo nie potrafię być obiektywna. Niezdrowa chudość jest zła. Ale szczupłość ma więcej zalet niż otyłość czy nadwaga. Lansowanie ideału w rozmiarze 34 na 36 nie przyniesie skutków. Warto uświadamiać młodych ludzi, że zdrowe odżywianie i aktywny tryb życia, to sposób na świetny wygląd i doskonałe samopoczucie. A moda?? Nie jest sprawiedliwa. Choć na wybiegi wróciły modelki w rozmiarze 36. Niektórzy projektanci nie życzą sobie chudszych na pokazach. Niby idzie w dobrą stronę, ale to jednak wciąż rzadkość. I ufam, ze Lara Stone, wielkie odkrycie tego roku, stanie się ideałem nie tylko dla mężczyzn.

Topy i klapy, czyli wielkie serialowe podsumowanie 2010 (vol 2)

Były słowa pochwały, więc czas teraz na krytykę. Oczywiście jest to moja subiektywna lista i choć seriali oglądam dość dużo, to są tytuły, których nie znam. I tym samym ich nie oceniam. Niektóre z moich wyborów są zaskakujące, także dla mnie samej.

Klapy

Big Bang Theory

Oto pierwszy tytuł, który teoretycznie nie powinien znaleźć się w klapach, ale... Ostatni sezon jest naprawdę kiepski. Nie ma co porównywać go do poprzednich. Jest coraz mniej śmiesznie. Gafy, fobie i teorie naukowe dr Sheldona Coopera nadal zaskakują, sprawiają, że na mej twarzy gości uśmiech, ale nie są to fale śmiechu, które musiałam powstrzymywać i pauzować serial. Nie wiem, czy serial ma szansę na odrodzenie. Mam wrażenie, że potyczki czwórki naukowców powinny odjeść z klasą już teraz.

Gossip Girl

To natomiast nie jest zaskoczenie. Historyjka o pięknych ludziach przechadzających się po ulicach Upper East Side (ekskluzywnej dzielnicy Manhattanu) od samego początku nie aspirowała do czegoś wielkiego. To tzw. guilty pleasure, czyli oglądam, choć sama nie wiem po co. Jednak intrygi serwowane przez twórców są coraz bardziej niedorzeczne i pokręcone. Do tego stopnia, że odtwórczyni Sereny (jedna z głównych ról) chciała, by uśmiercono jej bohaterkę. Wygląda na to, że bogaci, zadbani i świetnie ubrani odchodzą do lamusa. I nie pomoże Paryż, gdzie rozpoczęto sezon.


Huge

Tym razem żółta kartka nie dla samego serialu, co dla jego twórców, producentów, stacji telewizyjnej, czy kogokolwiek, kto odpowiedzialny jest za jego zniesienie z anteny. A szkoda, doprawdy. Seria miała misję- odczarowywać mity o ludziach otyłych. Oglądaliśmy perypetie młodych ludzi z wyraźną nadwagą, którzy pokonywali swoje słabości, kochali, poszukiwali swej tożsamości, oswajali widza z innością. Był świetny pomysł, problem bardzo aktualny i niestety ktoś postanowił zakończyć niesienie kaganka oświaty. Nieładnie..


True Blood
To jest szok. To niewiarygodne. To prawie bluźnierstwo, szczególnie, że serial na tle innych jest dalej dobry. Jednak ja miałam większe oczekiwania do sezonu trzeciego. To właśnie wampirze potyczki miały sponsorować minione lato, a ja ciągle czułam niedosyt. Teoretycznie działo się dużo- wilkołaki, wiedźmy, wróżki. Jednak ja ciągle czekałam na kroniki wampirów- ich tajemnicze historie, zawikłane losy i słodko-gorzkie tajemnice. Tych ciągle za mało, choć szczęśliwie mój ulubiony bohater Eric zaczął wysuwać się na pierwszy plan. Pozostaje czekać na sezon czwarty i z łezką w oku wspominać piękną scenę śmierci Godrica (jeden z najstarszych wampirów) z sezonu drugiego.


Sons of Anarchy
To znów nie minus dla obrazu, ale dla kiepskiej dystrybucji serialów zagranicznych w Polsce. To jest murowany hicior wśród męskiej części publiczności, a i dziewczyny lubiące twardych facetów w skórach i na szybkich jednośladach nie będą narzekać. Historia gangu motocyklowego z wątkami sensacyjnymi, to połączenie "Ojca Chrzestnego" i "Easy Rider". Akcja jest wartka, motory są szybkie, a wiara w rodzinę, honor i braterstwo najważniejsze. Mawia się, i to całkiem niepoprawnie politycznie, że Polska jest sto lat za Murzynami. Trafnie, niestety.

Co jeszcze było, a lepiej, żeby zniknęło?
"90210"- kolejne perypetie amerykańskich nastolatek. Miałkie tak, że aż zabawne. To reanimowanie trupa z lat 90'. I uwaga, bo w tym serialu każda nowa postać może okazać się przyrodnim bratem, albo kobietą poszukującą surogatek.
"Pretty Little Liars"- oto serial z dreszczykiem, w którym cztery urocze dziewczęta z przedmieść USA uwikłane są w morderstwo, skrywają groźną tajemnicę, a same prześcigają inteligencją i sprytem wszystkim dorosłych razem wziętych. Dramat.
"Chirurdzy"- wspominałam, że to mój subiektywny wybór. A ten serial nie powinien powstać nigdy. Nuda, panie, nuda od pierwszego sezonu. Brr!

Wyróżnienie specjalne dla Telewizji Polskiej, zarówno państwowej i komercyjnej, za wciskanie ludziom kitu, iż "Dr House" to nadal hit. Za brak dobrych obrazów zagranicznych na naszych kanałach, za wołające o pomstę do nieba seriale produkowane w naszym pięknym kraju. Jaskółkami są "Usta usta" i "Hotel 52" (który notabene wraz z drugim sezonem nieco przynudzał, ale to i tak pikuś w porównaniu ze "Szpilkami na Giewoncie"). Gratulujemy.

środa, 29 grudnia 2010

Topy i klapy, czyli wielkie serialowe podsumowanie 2010 (vol 1)

Sezon rankingów, podsumowań, wyróżnień i klap w pełni, bo oto się rok 2010 chyli ku końcowi. I choć obrazy na wielkim ekranie są mi niezwykle bliskie, to mój prywatny rok był zdominowany przez seriale i to o ich ranking się pokuszę. Zacznę mych prywatnych hitów. Niektóre z nich, to debiuty, inne gościły na ekranach we wcześniejszych sezonach.



TOP

Mad Men

Niegdyś o nim już wspomniałam, ale zasługuje na jeszcze więcej ciepłych słów. Choć na ekranach telewizorów gości od 2007, to prawdziwą karierę zrobił właśnie w tym roku. Mnie zauroczył swym leniwym klimatem, świetnym scenariuszem i przede wszystkim momentem, w którym się rozgrywa- cudownymi latami 60'. Obsypany nagrodami serial dla myślących.



Pamiętniki wampirów

I gdyby ktoś mi powiedział rok temu, że pochwalę serial dla nastolatek wyprodukowany na fali żałosnego "Zmierzchu" i to na dodatek w USA, to zaśmiałabym się w głos. A jednak... Momentami przypomina operę mydlaną z serią zaskakujących omyłek, ale przez większość czasu jest naprawdę dobrze. Trzyma w napięciu, historia nie jest przewidywalna, a bohaterowie miałcy. I bywa naprawdę brutalny.









Glee

Serial pastisz obśmiewający idealne (lub mniej) życie amerykańskiego nastolatka? Dlaczego nie! A wszystko to w formie musicalu. Bohaterowie są przerysowani, ich problemy niecodzienne, a jedynym słusznym ich rozwiązaniem, to wyśpiewanie. O dziwo serial został przyjęty w USA (i na całym świecie) bardzo ciepło. Młodzi ludzie udzielający się w serii zdobyli sławę, a przy ich talentach wokalnych, pewne jest, że jeszcze o nich usłyszmy. Do tego solidna dawka humoru. Choć seria druga, emitowana aktualnie nie jest już tak dobra i świeża, to koniecznie musi się znaleźć na moim topie.



Misfits

Bo Brytyjczycy i tak potrafią najlepiej. To ich poczucie humoru, sposób bycia, muzyka, bezkompromisowość i nonkonformizm trafia do mnie najmocniej. To serial o superbohaterach z przypadku. Nie są piękni, nie są mądrzy, nie są wzorami do naśladowania. Piją, przeklinają i lubią dobą zabawę. Są dziwnie bliscy pomimo, że od czasu do czasu któryś z nich staje się niewidzialny, albo cofnie czas... Marzyłoby się, by serial ten został wyemitowany w Polsce.


Jak poznałem waszą matkę

Rzadko, który serial komediowy potrafi być śmieszny przez kilka sezonów. Ten jest szóstą serią, a twórcom nadal nie brakuje pomysłów. Każdorazowe spotkanie z Barneyem i ekipą sprawia, że na mej twarzy gości uśmiech. Co zaskakujące humor nie jest przaśny i oczywisty. Mnóstwo w tym serialu nawiązań do popkultury, i tak choćby odcinek z gwiazdorem "Lost" czy dość częste przywoływania kultowego "Doogiego Howsera" (co rzecz jasna zrozumiała w końcu Neil P. Harris, to Barney). Współcześni "Przyjaciele" trzymają poziom.


Co na pewno jeszcze warto zobaczyć?
"Bardwalk Empire"- hicior sygnowany wielkim nazwiskiem filmowym, czyli swe paluchy doń włożył Martin Scorsese. O mafii, prohibicji, narodzinach wielkich bossów w latach 20' ubiegłego wieku.
"Walking Dead"- jeśli jest się fanem grozy, Stephena Kinga i komiksów. No i zombie nie przyprawiają o ciarki.
"Breaking Bad"- o narkotykach i robieniu interesu po swojemu. I kryzysie wieku męskiego w nieco zaskakujący sposób.


piątek, 24 grudnia 2010

czwartek, 23 grudnia 2010

Machina ruszyła na dobre.

fot. materiały prasowe Neinve
gazeta.pl
Tyleż samo zwolenników, co przeciwników. Obie strony mają rację i nie sposób dogodzić nikomu. Jedno, co je łączy, to świadomość, że coś trzeba zrobić. Przebudować, odrestaurować, wyczyścić, wprowadzić godnie w XXI wiek. I tak dzisiaj ruszyła rozbiórka katowickiego dworca PKP, który od lat był powodem kpin i żartów turystów z całej Polski. A kiedy taki podróżnik przypadkiem zabłąkał się w rejony dworcowe, powiedzmy w godzinach późno popołudniowych, to do śmiechu było mu znacznie mniej. Strach oblatywał każdego. Więc padają na ziemie architektoniczne potworki i jednocześnie unikalne próbki brutalizmu. Pod ciężką maszynerią znika dworzec widmo, o którym od lat dyskutowali dziennikarze, architekci, politycy i my- użytkownicy. I z własnego doświadczenia wiem, że mało kto zachwycał się słynnymi kielichami. Dla większości, to paskudny relikt i pozostałość po szarych i smętnych latach PRL-u. I nie wiem komu przyklasnąć- znawcom zabytków czy przeciętnym "odbiorcom"... Szansa na godne odrestaurowanie była znikoma, bo sama renowacja parokrotnie przewyższała budową nowego dworca- galerii handlowej. A znawcy dziedziny już przypominają jak szybko i barbarzyńsko potraktowano niegdyś Giszowiec. Nie ma możliwości, by wilk był syty, a owca cała. Stary dworzec znika w tumanach kurzu, pasażerowie bystro spoglądają w dal w poszukiwaniu peronu nr 5, który nie istnieje (jaka szkoda, ze nie 9 i 3/4, bo do Hogwartu pewnie niejeden by się wybrał!), a handlowcy zacierają ręce.

Magiel arystokratyczny.

mainlinesportsman.blogspot.com
Z rzadka, ale zdarza się, że sięgam po kobiece magazyny żerujące na plotkach. Szczególnie, kiedy plotki owe kosztują 99gr, a droga między Sosnowcem a Katowicami w zimę znacznie się wydłuża. I tak oto nabyłam kolorowy dwutygodnik Viva i oczom swym nie wierzę, kiedy czytam. Zdawało mi się, że to magazyn plotkarski. Okazało się, że nic bardziej mylnego. Toż to jest prasa dla myśliwych i łowców. Skąd to porównanie? Ano, po przeczytaniu zacnego artykuliku pani Magdy Łuków pt. "Będę królową" nic innego nie mogło przyjść mi na myśl. Pani dziennikarka opisuje łowy, groźne, ale skrupulatnie przemyślane, na księcia Williama. Łowy zakończone sukcesem, bo przecież od kilkunastu dni o niczym innym się nie mówi i nie pisze jak o rychłym ślubie starszego syna Lady Di i pięknej Kate Middleton. Nie wiem skąd pani Magda czerpie swoje informacje, bo źródło nie jest ujawnione, ale zapewnia, że Kate już w wieku 16 lat zapragnęła zostać królową i od tego momentu nie skupiała się na niczym innym. Mało tego! Księcia Williama omamiła, odbiła koleżance, a nawet zaszantażowała. Kusiła na różne sposoby- kusym bikini i domowym obiadem. A żeby dodać temu faktowi jeszcze więcej pikanterii, to ponoć na ścianie nastoletniej Katie wisiał nagi tors Księcia. Cóż więcej dodać, prawda? Mnie jednak słuchy doszły, że owszem wisiał plakat członka rodziny królewskiej, ale była to Lady Diana...
Zatem, Drogie Panie, by upolować Księcia trzeba mieć plan, silną wolę, dubeltówkę i sposób, by nie dać się upolować Vivie!

środa, 22 grudnia 2010

Oldschool w nowej tchnologii.

newmagazineblog.com
Powstanie kina, to przede wszystkim narodziny nowej technologii umożliwiającej zapisanie na taśmie obrazków, a następnie wprawienie ich w ruch. I choć historia sięga dawniej aniżeli do 1895 roku, kiedy to oficjalnie pokazano pierwsze filmiki we Francji, to od samego początku dawało ono wytchnienie, rozrywkę i wypoczynek. Fascynowało technologicznie, a kiedy pojawiały się coraz to bardziej zawiłe fabuły, efekty specjalne zaskakujące widzów, ci podzieli się na dwie grupy. Chyba całkiem nieświadomie. Bo choć kino przez lata nie było uważane za sztukę, to grupka dziennikarze, krytyków i filmowców przede wszystkim, widziała w nim ogromny potencjał nie tylko finansowy, ale twórczy, awangardowy, elitarny. Dzisiaj oczywiste jest, że są filmy dla mas i obrazy dla krytyków, znawców, koneserów. Zdarzają się oczywiście filmy będące gdzieś po środku, które zachwycają głodną rozrywki publikę i wytrawnych graczy, to jednak nieczęste są obrazy. W XXI wieku znów technologia przejęła władzę nad filmowym obrazem. Po efekciarskim "Avatarze", który podbił listy przebojów, serca publiki i zmienił optykę spojrzenia na kino, zaczęły wylęgać się kolejne produkcje aspirujące do bycia kultowymi. Na ekrany wszedł "Tron: Dziedzictwo" Kosinskiego (brzmi swojsko, ale rodowodu nie znam), który jest sequelem hitowego filmu since fiction sprzed lat "Tron". Nie jestem fanką tego typu kina. Efekty specjalne, kosmiczne historie, gry komputerowe, które nagle ożywają... To nie moja bajka. Szczególnie, co miało miejsce w "Avatarze" i w "Tronie", fabuły są tak banalne, że mam wrażenie, iż ktoś sobie ze mnie, kolokwialnie ujmując, jaja robi. Obraz Kosinskiego jeszcze się jakoś przed tym borni, bo jak inaczej można zrobić ciąg dalszy historii, która w kolorowych latach 80' była hitem wśród amerykańskiej młodzieży? "Avatar" przepada z kretesem. James Cameron jest megalomanem, ale zapomina, że mamienie widza efektami specjalnymi i nowością technologiczną było dobre w roku 1895. Dzisiaj potrzeba dobrej fabuły. Chyba, że uderza się wyłącznie do mas przeżuwających tony popcornu, którym niemal wszystko jedno, co tam na ekranie skacze, drepcze i zabawia. Wracając jeszcze do "Tronu", na momencik dosłownie, spodoba się chyba najbardziej chłopcom pamiętającym siermiężny komputerowy sprzęt i gry o równie spartańskich wymaganiach i treściach. Bo odczucie było dziwne, kiedy w hypernowoczesnej produkcji wszystko było jakby z lat 80'. I muzyka, i obraz, i Jeff Bridges...

niedziela, 19 grudnia 2010

zadanie na zajęcie: Śmierć Narutowicza i zamach w biurze PIS.

Zacznę od fragmentu wywiadu Piotra Najsztuba z Kamilem Durczokiem, który ukazał się prawie dwa lata temu (27.01.2009) na łamach Przekroju, a dzisiaj wpadł w moje ręce.
 (...)
KD:Nie musisz mnie namawiać do czarnej diagnozy współczesnych mediów, bo ją przed chwilą wyraziłem. Czy jest szansa na to, żeby ten upadek przyhamować? Wierzę w to, że jesteśmy w stanie zwalniać bieg tej teatralizacji polityki, jej tempo, jeśli spróbujemy się na to umówić. Ale mam doświadczenia różnych gremiów dziennikarskich, które się spotykały... Środowisko jest tak czasami absurdalnie skłócone, że strasznie trudno jest narysować jeden cel, za którym podążaliby wszyscy, w ramach pewnych reguł, co do których się umawiamy. Nie ma szansy na jakiekolwiek porozumienie dziennikarzy w tej sprawie. I to mi każe patrzeć mało optymistycznie, chyba że któregoś dnia zdarzy się jakaś tragedia.
PN: Więc widzowie, czytelnicy odwrócą się od nas po prostu, uznają nas za trwały element tego świata, który powinien odejść.
KD: Lub wcześniej przyjdzie refleksja związana z tragedią w takim ludzkim dosłownym sensie, że zaszczujemy i zabijemy kogoś, i być może to wstrząśnie naszymi sumieniami.

Nie wiem, czy obaj Panowie pamiętają tę rozmowę, ale kiedy dzisiaj przeczytałam ją jeszcze raz doznałam nieprzyjemnego uczucia, że "wykrakali". Rzeczona refleksja nie przyszła w porę, a strzały w stronę Marka Rosiaka były śmiertelne. Za czyn odpowiedzialny był człowiek, który jak zazwyczaj w takich sytuacjach, zwyczajny, szary, przeciętny- Kowalski czy Iksiński. Wina stanu ducha mordercy została zrzucona na braki partii rządzącej "nakręcającą spiralę nienawiści", następnie przerzucona na partię opozycyjną, która to po przegranych wyborach prezydenckich podkręciła ton dyskusji? jadowitych uwag-monologów?, by wreszcie spaść na media i ich sposób poszukiwania sensacji i oczerniania polityków. Dzisiaj, 19 grudnia 2010, nie ma już poszukiwania winnych. Jednak pewne jest, że każda ze stron popełniła sporo błędów, który kosztowały życie człowieka. Mawia się często, że "historia magistra vita est" i pada ta teza z ust najbardziej prominentnych- polityków, profesorów, autorytetów. Niestety teza pozostaje tylko czczą teorią, bo nagonka prasowa, okrucieństwo i krytyka politycznych przeciwników, doprowadziła do śmierci  Gabriela Narutowicza już kilkadziesiąt lat temu. Lekcji nie odrobiono. Oto cytaty poprzedzające śmierć prezydenta (źródło: Wikipedia), Antoni Sadzewicz:
"Zaślepienie lewicy i ludowców sprawiło, że najwyższym przedstawicielem Polski ma być człowiek, który jeszcze dwa dni temu był obywatelem szwajcarskim i któremu na gwałt, może już po wyborach na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej sfabrykowano obywatelstwo polskie. W roku 1912 Żydzi narzucili Warszawie niejakiego Jagiełłę jako posła do Dumy rosyjskiej. Dziś posunęli się dalej: narzucili pana Narutowicza na prezydenta", inwektywy typu mason, niewierzący emigrant, nie znający stosunków w Polsce, elekt żydowski, co obraża naród polski, złodziej, żydowski pachołek, pojawiały się w prasie każdego dnia. Najbardziej znany artykuł "Usunąć tą zawadę" Stanisława Stroińskiego opublikowany na łamach Rzeczpospolitej (który z resztą został uznany przez autora w 35' za największy błąd jego życia) podsycał nieprzyjemną atmosferę. Trzy dni temu minęła 88 rocznica śmierci Gabriela Narutowicza. Język prasy i mediów, polityków, znawców i ekspertów nie zmienił się wcale. I tylko na myśl przychodzi fragment tekstu zespołu Kult:
Obejrzyjcie swe dłonie i twarze
Są czerwone od Boga krwi
Zastanówcie się co zrobiliście
Czy naprawdę Go zabiliście.

środa, 15 grudnia 2010

Top Model, czy jak w Polsce nie wybiera się modelki.

examiner.com
onet.pl
Fenomen programu America's Next Top Model dobiegł do naszego kraju z siedmioletnim poślizgiem. W USA skończyła się 15(!) edycja tegoż reality show. Idea programu jest prosta- Tyra Banks (światowej sławy top modelka, której kariera przypadała w złotym okresie modelingu- latach 90', gdy na wybiegach królowały tzw. Supermodels) wraz z jury poddaje grupę dziewcząt wszelakim zadaniom, które mają przygotować je do wejścia w wielki świat mody i biznesu. Dziewczyny w trakcie trwania show poszerzają swoje portfolio, chodzą na pokazach, zapraszane są na castingi, pracują przed kamerami. Ta, która powali srogi jury na kolana, dostaje lukratywny kontrakt z agencją modelek, jest twarzą renomowanej firmy kosmetycznej, a jej oblicze widnieje na okładkach magazynu (w tym roku była to okładka niebagatelna- Vogue, Italy). TVN pokusił się o wersję polską. Było znamienite jury (szczególne oklaski za Tyszkę, bo to naprawdę wielkiej klasy fotograf) i w zasadzie... prócz gościny Anji Rubik oraz wycieczki do Mediolanu, to światowo już nie było. Produkcje spod szyldu TVN są oczywiście świetnie skrojone- rewelacyjne montaże, muzyka, suspensy i awantury, jednak brakło wielkiego blichtru. W większość sesji zdjęciowych aspirujące modelki biegały nagie lub półnagie, a największą atrakcją były trzy(aż trzy!) kreacji Fendi, które finalistki miały podczas ostatniego odcinka live. Zrozumiałabym promocję polskich marek, ale tego również zabrakło. I brak światowej sławy gwiazd mody (prócz Anji) też jest zrozumiały, ale trochę boli. W wersji oryginalnej modelki oceniają Zac Posen, Roberto Cavalli, Diane Von Furstenberg, Franca Sozzani, a fotografuje Patrick Demarchelier (to nazwiska tylko z ostatniej edycji!). Jednak najbardziej doskwiera ostateczny wynik. W wersji amerykańskiej finalistka wybierana jest przez jury, a nie za pomocą smsów. I zawsze są to dziewczyny, które mają szanse stać w światłach fleszy i być w centrum high fashion. Nasza zwyciężczyni przez cały sezon nie miała najlepszych zdjęć, nie ma wymiarów modelki (172 cm daje jej możliwość robienia kariery w świecie foto), nie potrafi porozumieć się w żadnym języku obcym, ciągle płacze lub mówi o swej "wielkiej przemianie z szarej myszki". Dwukrotnie "świat" wskazał, że to nie ona powinna wygrać. Po raz pierwszy w Mediolanie, kiedy pracę podczas Tygodnia Mody dostała Ania (również finalistka), a drugi raz podczas samego finału, kiedy szycha z agencji modelek Next stwierdził, że Paulinie brakuje do modelki..kilku centymetrów. Wybrały jednak smsy. A Paulina uczy się angielskiego, TVN czuje lekki wstyd, że ich podopieczna (po maturze z języka!) nie rozumie pytania "how old are you?". Szkoda potencjału tkwiącego w show, szkoda, że programu nie wygrała dziewczyna z realną szansą na karierę, a nie piękna buzia. Bo Paulina nie ma twarzy modelki. Jest ładna niewątpliwie, ale dzisiejsze modelki mają fascynować i zapadać w pamięć. Czuję niesmak.

piątek, 26 listopada 2010

Cyborgi są wśród nas.

silicon.com
Kilka ostatnich dni w Instytucie Nauk o Kulturze Uniwersytetu Śląskiego minęły pod znakiem Nowych Mediów i konferencji zorganizowanej po raz drugi (impreza zatem już stała się cykliczną). Tym razem na Uniwersytet przybył cyborg we własnej osobie. Dokładniej, Kevin Warwick, profesor brytyjskiej uczelni, który jako pierwszy przybliżył się do świata Mad Maxa i Terminatora, wszczepiając sobie pod skórę chip. Co uzyskał? Jak sam twierdzi- kolejne zmysły. Przejdźmy jednak odrazu do praktyki, bo w teoriach cybernetycznych nie jestem dobra. Profesor proponuje odkrycie zupełnie nowych doznań. I można być sceptycznym, ale kiedy zapewniał, że istnieje szansa porozumiewania się z delfinami, to serce me zmiękło. Badacz- dziwoląg, bo tak zapewne można go określić (mimo wysokich stopni naukowych czy oficjalnych wystąpień przed brytyjską królową) z uśmiechem na ustach opowiadał o swej fascynacji robotami, które traktuje niemal jak dzieci. I choć są one "zaprogramowane", to czasem zaskakują go swym zachowaniem, np. kiedy zabrał jednego ze swych podopiecznych do dzieciaków i te wysyłały mu niezliczoną ilość poleceń, wówczas robot zuchwale stanął w miejscu i samodzielnie podjął decyzję o "nic nie robieniu". Warwick nie jest jednak zwariowanym performerem przekraczającym granice własnego ciała, ale również prawdziwym naukowcem. Swoje doświadczenia z robotami chce skutecznie przełożyć na język medycyny i stanąć na przeciw chorobom, które do tej pory zdawały się być nieuleczalne. Na pierwszy ogień poszła choroba Parkinsona, która ma być możliwa do "kontrolowania" poprzez współpracę z komputerem (to taka moja, uproszczona wersja rozumienia teorii Warwicka). Według mnie pomysł absolutnie genialny i niezwykle nowatorski. Choć nakarmiona przez kino since fiction nigdy nie oprę się lekkiej obawie, że pewnego dnia obudzę się i uświadomię sobie, iż cały świat kontrolowany jest przez maszyny.
Więcej o niezwykłym naukowcu tutaj.

poniedziałek, 22 listopada 2010

O transkacji wiązanej, czyli po co komu Facebook?

Szturmem wdał się na listy przebojów, jest nie tylko sposobem komunikowania, ale tematem numer jeden. Nasza klasa poszła do lamusa, wszyscy przenieśli się na "fejsa". Zabrali ze sobą zdjęcia, komentarze, ploteczki i rozpoczęło się targowisko próżności.

Z transakcją wiązaną jest tak, że klient, który powiedzmy kupuje przedmiot x jest zobowiązany do kupienia także przedmiotu y. Na facebooku jest podobnie. Bo dodając mnie do znajomych obliguję Ciebie do kupienia nie tylko możliwości szybkiego przepływu informacji pomiędzy nami, ale przede wszystkim zgadzasz się, by czynnie podglądać wszystko to, czym aktualnie się zajmuję. Bo ja, na facebooku, lubię o tym opowiadać.
I tak dowiesz się, co mi powie Joanna Krupa, na ile procent seksowna jestem dzisiaj, co wkurza Adasia Miauczyńskiego i jaki film zamierzam oglądać. A to dopiero wstęp "aplikacyjny". Z nudów wrzucę link do starej piosenki, która wzruszała mnie gdy byłam dzieckiem (licząc na to, że Ciebie także), pochwalę się z kim jadłam obiad i dlaczego
w ogóle dzisiaj wstałam z łóżka. Żeby za mną nadążyć musisz być zalogowany cały czas. Bo ja sprzedaję...
Szybko przenosimy się do jedenej ze scen The Social Network (D.Fincher, 2010), gdzie kolega Marka Zuckerberga pyta go, czy dziewczyna siedząca przed nim na zajęciach (z historii sztuki?, architektury?) jest wolna. Wracam do tego fragmentu ponieważ był od dla mnie kluczowym w całym filmie i upewnił mnie w przekonaniu po cóż ten portal powstał.
Ano, w celach marketingowych. Bo czy ja chcę sprzedać nową płytę, buty czy swoją rękę, to strategia jest podobna. Namawiam, nęcę i kuszę. Jestem aktywna, zagaduję, podtrzymuję kontakt. Daje się poznać. Jestem atrakcyjna. I mam nadzieję, ze ktoś zareaguje i sięgnie po produkt. Zacznie się od miłego komentarza i "lubię to", a skończy na kawie lub zakupie biletu na koncert.
Zatem pytam się raz jeszcze- po co komu Facebook? Gwiazdki i marki szukają drogi do klienta, samotni do potencjalnego partnera. Reszta jedynie marnuje czas. Bo kiedy naprawdę będę mieć potrzebę opowiedzenia komuś o mojej ukochanej piosence z dzieciństwa, to wezmę do ręki telefon i wybiorę numer kogoś NAPRAWDĘ ważnego, z kim warto dzielić tę informację.

piątek, 12 listopada 2010

Darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda.

Czyli o tym jak poszłam na kinowy koncert panny Robyn Rihanny Fenty potocznie zwanej Rihanną.
Przypadek sprawił, że wygrałam podwójne zaproszenie na owo wydarzenie muzyczne i z niewielkim zainteresowaniem udałam się na nie, bo dlaczego bilety miałyby się zmarnować? (Będę szczera- kto by chciał uczestniczyć w czymś takim? Może czyjaś młodsza siostra, rocznik około 98', nieprawdaż?)
Koncert odbył się trzy lata temu w Manchesterze, więc nie była to świeżynka. Nawet pani wokalistka zdążyła już z pięć razy zmienić kolor włosów, ukochanego i nadal nie może zdecydować się, czy chce być bardziej Beyonce czy Lady Gagą. A może pani wokalistka nie ma nic do powiedzenia w tym temacie? Może raczej to panowie z wytwórni, panowie od PR, panowie od HR...? Zostawię lepiej tę kwestię, bo jest chyba dość jasną sprawą ile do powiedzenia o swej karierze i image mają ładne, młode dziewczęta.
Wydarzenie owo zwało się jak płyta gwiazdki- "Good girl gone bad". Cóż takiego złego czyniła zatem Rihanna.
Co najważniejsze, to nie ona była gwiazdą tego wieczoru. Prawdziwymi artystami byli specjaliści zajmujący się aranżami, co by nie było repertuaru w stylu r'n'b, popu i dancehall. I tutaj oto największe zaskoczenie! Z tzw. murzyńskich rytmów zostało niewiele. Wszystkie, dosłownie wszystkie utwory zostały bardzo zgrabnie przearanżowane na modłę rockową. I były popisy perkusisty, długie i finezyjne solówki gitarowe, a nawet powrót do lat 80' kiedy to keyboardy zaczęły wyglądać jak gitary. Wszystko to sprawiło, że półtorej godziny z młodą piosenkarką nie dłużyły się aż tak bardzo. I nawet pomyślałam sobie, że gdyby tę istotkę o żabim głosie wymienić na Axla Rose'a albo chociaż na Courtney Love, to bawiłabym się naprawdę dobrze!
 

www.bbc.co.uk
A co z wokalistką? Była... bardzo ładna. Nie jestem jej entuzjastką; irytuje mnie barwa głosu i brak zdecydowania w kwestiach podstawowych dla wokalistki- czy chcę być divą czy niegrzeczną dziewczynką. Bo ta panienka skacze od sasa do lasa, i co aktualnie jest na "topie" staje się jej sposobem na wyrażanie siebie (czyt. zarabianie pieniędzy). Koncert ten był jedynie dowodem na to, że bez świetnych muzyków, genialnego chórku i tancerzy, byłaby jedynie niezwykle atrakcyjną Barbadoską.
Nie byłabym sobą, gdybym nie skupiła się na strojach prezentowanych na scenie. Konkluzja też jest dość cierpka, bo wyglądało jakby stylistka piosenkarki poszła do najbliższego sklepu sprzedającego gadżety erotyczne i wykupiła co fikuśniejsze fatałaszki. A zatem lateks, ćwieki i dużo golizny. W sam raz dla młodszej siostry, rocznik 98'!
Na zakończenie jeszcze słowo o muzyce. Są takie zwyczaje na koncertach, kiedy publika jednoczy się ze swoją gwiazdą i naprawdę można poczuć, że człowiek uczestniczy w czymś ważnym. Kiedyś w takich chwilach rozbłyskały zapalniczki. Czasy się zmieniły i sięgamy po telefony komórkowe. Ale podczas koncertu Rihanny wyciąga się kolorowe parasolki. Bo oto największy hit RiRo- piosenka o tymże użytecznym przedmiocie, który chroni nas podczas słoty. "Ela. Ela. Ela."

poniedziałek, 8 listopada 2010

Kiedy rozum śpi, budzą się demony.

Nie będzie to chyba odkryciem Ameryki, kiedy stwierdzę, że ludzi pociąga zło. Szczególnie zło na ekranie. Pomijam tutaj obfitujące w perwersję i brutalność filmy gore i miałkie, amerykańskie wersje japońskich horrorów. Interesuje mnie bardziej bohater, czarny charakter. Postać zawsze wielopoziomowa i niejednoznaczna. Fascynująca, demoniczna, nikczemna. 
manolobig.com
A wszystko to zaczyna się bardzo wcześnie, bo już na etapie bajek. Bo jak może nie zaintrygować Zła Królowa towarzysząca Śnieżce? Piękna, o zimnym spojrzeniu i mocno zaciśniętych ustach. Doktor Freud bez wahania wskazałby na nienawiść wobec rodzącej się seksualności Śnieżki, która deprymuje Królową, bo traci ona swą pozycję i atencję mężczyzn. Nie w głowie mi jednak była psychoanaliza, kiedy jako dzieciak, z rumieńcami na twarzy, oglądałam poczynania Czarownicy. Każda następna disnejowska "zła" miała w sobie piekielny uśmiech, skrzące się złem oczy i fascynującą osobowość.
W miarę upływu lat sytuacja się nie zmienia. Nazwijcie mnie dziwną, lecz to właśnie obrazy z największymi "popaprańcami" kina są moimi ulubionymi. Nim przejdę do meritum, myślę, ze warto by było uświadomić sobie kilka faktów z historii kina. Po pierwsze, kiedy to źli bohaterowi zrzucili z tronu tych prawych i dobrych. Genezą jest amerykańska prohibicja i narodziny mafii. Przyczyniła się ona do narodowego kultu dla opryszków i bandziorów, bo to oni stali się idolami prasy brukowej. Potem sprawa poszła niezwykle gładko i rozpoczął się szturm genialnych filmów w kinie: "Mały Cezar", "Człowiek z blizną", "Wróg publiczny nr 1". Mawia się, że te trzy pozycje wyczerpały wszystkie możliwości scenariuszowe na dobry film gangsterski. Widzowie pokochali złych chłopaków do tego stopnia, że przed każdym seansem odczytywane było propagandowe ogłoszenie rugające bandytów i wskazujące, iż dobro i prawość jest istotą przekazu.  Filmy mafijne przez lata nie straciły na swojej popularności, a kulcie "Ojca Chrzestnego" czy "Chłopców z ferajny" nie muszę nikogo przekonywać. Warto jednak odnotować moment, kiedy pokazywanie złych bohaterów zyskało aprobatę społeczną. Był to rok 1967 i wejście na ekrany "Bonnie i Clyde'a" niedawno zmarłego Arthura Penna. Mściwi, acz piękni. Złośliwi, a jednak pełni kompleksów. Brutalni i z poczuciem humoru. Tacy byli młodzi bohaterowie- mordercy i gwiazdy gazet. Szokujące zakończenie filmu przewartościowało ówczesne spojrzenie na dobro i zło.
I poszło.
thelesseroftwoequals.wordpress.com

Zatrzymuję się na roku 1971, kiedy do kin wchodzi jeden z filmów, który tworzy mój kanon X muzy. "Mechaniczna Pomarańcza" Stanleya Kubricka i jej bohater Alex DeLarge. Stał się co prawda ikoną skinheadów i OI!, ale wynika to wyłącznie z niezrozumienia treści i diagnozy jaką niesie ze sobą film. Nie o tym jednak, a o Alexie. Bohaterze sprzeczności, dla którego chwilą relaksu jest obcowanie z Beethovenem i gwałt z odorbiną "old ultra violence'". Zagubionym dzieciaku szukającym uciechy w chocholim tańcu przemocy, dla którego siła jest jednym argumentem (ta postawa, niestety, okazuje się słuszna). Kubrick wyczarował porywającego antyidola. Pełnokrwistą postać z tak odrażającym i chorym wnętrzem, że nie sposób przejść obok niego bez refleksji. I można go kochać lub nienawidzić. Jeden z większych socjopatów kina daje niepokojącą tezę o otaczającym świecie. A mnie przyprawia o zawrót łowy! Brawo panie McDowell!
W tej osobliwiej galerii nie może zabraknąć Mr.Blonde- kultowego gangstera z "Wściekłych psów" Quentina Tarantino. By zrozumieć wielkość i niebanalność pomysłu na tę postać trzeba powrócić do tzw. sceny z uchem. Kontrapunkt wizualno- dźwiękowy to jeden z zabiegów filmowych estetyzujących przemoc. Sprawiających, ze bohater okrutny staje się nagle super star. Tarantino jest mistrzem kreowania postaci, których charaktery zaskakują pełna paletą barw. Mr. Blonde jest kimś takim. W swoim teatrze okrucieństwa jest gwiazdą, bożyszczem. Nienaganny strój, błysk w oku i maniery dżentelmena. Wszystko to sprawia, że poddajemy się z lubością tej orgii brutalności i radośnie wystukujemy rytm "Stuck in the middle with you". Czy jest ktoś, kto nie lubi tego gangstera? Tarantino puszcza do nas oko i uświadamia nam, co tak naprawdę kręci publiczność. Nie jest jednak dosłowny. W punkcie kulminacyjnym kamera się odwraca i tym samym możemy puścić wodze fantazji. I mam wrażenie, ze to jeszcze gorsze doznanie.

Bohaterowie przesiąknięci zbrodnią i nikczemnością są atrakcyjniejsi bo niosą ze sobą to, czego boimy się najbardziej, co jest dla nas odległe. Czy może ich postaci są lepiej skrojone i dopracowane...? Może to, co przekracza pewne granice percepcji i powszechnie przyjętej "normalności" budzi prawdziwe pożądanie i fascynację. Uwielbienie dla typów spod ciemnej gwiazdy to sposób na bezpieczną transgresję pomiędzy tym, co przeze mnie oswojone, a co pozostaje w nieco mroczniejszych zakamarkach umysłu.



Globalnie lokalny.

Po przeczytaniu artykułu Mirosława Pęczaka "Najciekawsza jest codzienność" (Polityka) sięgnęłam pamięcią nieco do tyłu i przypomniałam sobie zajęcia z przeróżnych dziedzin na kierunku kulturoznawstwo. Czym zajmują się wykładowcy, i my studenci? Ano właśnie tym, co człowiekowi najbliższe. Pierwszy rok, pierwsze zajęcia ze wstępu do kulturoznawstwa i pierwsza zasada: nie ma jednej definicji kultury. I z góry wiadomo było, że nie ma ramy, która wydzieli przedmiot naszego poznania i badań na najbliższe pięć lat. I choć zaczęło się od podstaw- mitologii, religii, historii, to z czasem okazało się, ze właśnie rzeczy najmniejsze i najbliższe człowiekowi, stały się naszym punktem rozważań.
Postmodernizm, to taki czas w historii kultury, w którym najwięksi wygłosili tezy o "końcu historii" (Fukuyama), intertekstualności jako bazie programowej sztuki, braku metody badawczej (Feyerabend), rzeczywistości symulakrów (Baudrillard), dekonstrukcjonizmie jako technice analizy tekstów (Derrida), etc. I choć wszelkie idee filozoficzne nie stały się nagle łatwiejsze i bardziej strawne, to nam studentom, konkluzja wydała się jasna- zajmiemy się własnymi podwórkami, tak jak zrobili to najwięksi teoretycy. Pęczak twierdzi, że prace naukowe humanistów, maści wszelakiej, dotyczą banałów życia codziennego, banałów kultury i sztuki. Swojskości, bliskości, tego co poznane i autochtoniczne.
Jeszcze nie tak dawno badacze i krytycy mediów o „mieszkańcach masowej wyobraźni” pisali jako o konstruktach stanowiących coś na kształt typów idealnych. Znakomitym wzorcem takiego właśnie pisania o osobach publicznych mogłyby być mikroszkice Rolanda Barthesa o Grecie Garbo albo kolarskim wyścigu Tour de France, zawarte w jego „Mitologiach”. Mit wielkiej aktorki opierał się na jej niedostępności, mistrzowie kolarstwa występowali zaś w roli nowego wcielenia antycznych półbogów. Twarz Grety Garbo mówiła wszystko o sensie kobiecej urody i posłannictwie aktorstwa, które otwiera wrota do krainy snów. Nadludzki wysiłek kolarzy przez francuską prasę i radio relacjonowany był w latach 50. w charakterze niemal transgresji – przekroczenia naturalnych granic wytrzymałości ludzkiego organizmu. Aktorka i sportowiec należeli zatem do porządku mitologicznego i nikt nie chciał ich stamtąd rugować. Dziś sytuacja jest zupełnie inna.Powyższy fragment Pęczaka idealnie obrazuje zmiany, które zaszły na przestrzeni lat. Niegdyś ludzie kierowali swoje oczy w stronę sceny, by ujrzeć spełniony sen półboga; znakomitego aktora czy niepokonanego sportowca. Dzisiaj mit herosa nikogo nie interesuje. Trzeba wejść do kuchni i sypiali idola, zobaczyć co ma w lodówce i na jakie leki jest uczulony. Idea swojskości stała się naczelnym zamysłem do kreowania nie tylko sezonowych celebrytów, ale także utalentowanych artystów. Tylko produkcje niszowe opierają się lawinie skandali, sztucznego nagłośniania i promocyjnych afer opartych na plotkach i domysłach.
Często też brak miejsca na rzetelne dziennikarstwo, gdyż odbiorcy w dużej mierze nie oczekują informacji na temat nowego filmu czy płyty, ale chcą potwierdzenia bądź zdementowania co pikantniejszych historyjek z życia artysty. Ba! Oni sami (artyści) zakładają konta na Facebooku i dzielą się z nami zdjęciem w pościeli, przed telewizorem i z Puszkiem na ręku. Banalność wypełza z ekranów komputera i telewizora, czyha na nas w centrach handlowych, gdzie chałturzą "drogie panie z telewizji".
Czy to są skutki czasów, w którym żyjemy? Globalnej wioski, której częścią jest każdy z nas?

środa, 3 listopada 2010

zadanie na zajęcia: Polska Kronika Filmowa (przegląd informacji) i "czarna seria" kina.

PKF- kultowa pozycja minionej epoki, która swe pierwsze kroki stawiała jeszcze podczas wojny (1944). W latach PRL-u była preludium dla każdego filmu w kinie. Opowiadała o sukcesach i porażkach. Krytykowała i chwaliła głosami Andrzeja Łapickiego, Włodzimierza Kmicika i Jerzego Rosłowskiego.
W jednym z odcinków z 45' roku zaskakuje kolejność informacji- dożynki, zjazd młodzieżowej organizacji czy potyczki sportowe wyprzedzają news o wizycie generała Eisenhowera w Polsce.
Jednakże kronika nie tylko informowała, ale uczyła! I to jak dosadnie. Muzyka jeżąca włos na głowie, obrazki rodem z horroru.Tak informowano o antykoncepcji, aborcji i sierotach pozostawionych w domu dziecka.
Stawiała także na rozrywkę i przyznawała się do podglądactwa. I do tego śledziła trendy męskiej elegancji, kiedy z wielką atencją komentowała wygląd bikiniarzy. Zachowania młodych chłopaków jednak nie pochwalała, nazywając ich chuliganami.
Oczywiście pierwszoplanowymi informacjami były te dotyczące istotnych wydarzeń polityczno-społecznych w Polsce. Wiec i przemowa Gomółki z 24 X 1956 roku pokazuje nastroje ówczesnych Polaków czekających na zmiany w kraju.


Co równie interesujące, stylistyka PKF wpłynęła także na twórców kina. Choć nie mogli oni wprost krytykować sytuacji politycznej, to istniało wiele innych, ważkich tematów czekających na natychmiastowe interwencje (fatalne warunki mieszkaniowe, klęska modelu wychowawczego czy stan bezpieczeństwa). Była to tzw. czarna seria zapoczątkowana przez studentów moskiewskiego WGIK-u. Jej czołowi przedstawiciele to Jerzy Hoffman i Edward Skórzewski. Ich dokument "Uwaga, chuligani" 1955 stał się szeroko dyskutowany i bardzo ciepło przyjęty przez władzę. Był nawet dodatkiem do kroniki filmowej.
Drugim, znakomitym, duetem z tamtego okresu, był Kazimierz Karabasz i Władysław Ślesicki, absolwenci łódzkiej filmówki. Ich dwa wspólne filmy, ze świetnymi zdjęciami Stanisława Niedbalskiego, "Gdzie diabeł mówi dobranoc" 1956 i "Ludzie z pustego obszaru" 1957, najpełniej określiły poetykę nurtu. Mają podobny temat: wałęsającą się, znudzoną młodzież pozbawioną perspektyw i żyjącą w najbiedniejszych dzielnicach Warszawy- Targówka, Bródna, Pragi.
Najbardziej oskarżycielki ton przyjął film "Warszawa 1956" Jerzego Bossaka i Jarosława Brzozowskiego. Było to szokujące skontrastowanie ze sobą dwóch obrazów Warszawy. Odbudowanych skwerów, domów, placów... i koszmarnych ruder, w których żyją ludzie. Ich żywot toczy się na granicy śmiertelnego niebezpieczeństwa. Szczególnie dotkliwie obrazuje to mrożąca krew w żyłach, inscenizowana scena pokazująca przywiązane przez matkę sznurkiem do łóżka maleńkie dziecko, które, odwiązawszy się, spaceruje o krok od przepaści i cudem unika śmierci.
Filmy te były naturalną reakcją na propagandowe przekłamania estetyki socrealizmu, odwracały jej znaki. Łączył je charakter plakatowo- interwencyjny, podporządkowanie całości wywodu jednoznacznie publicystycznej tezie.

czwartek, 28 października 2010

Polski Chłopaku, ubieraj się!

Gwarantuję Ci, że dobrze nie wyglądasz w t-shircie, workowatych spodniach i przydużej bluzie. Nie odmienią tego stylu rozchodzone adidasy, stary plecak i sportowa kurtka. Polski Chłopaku, nie tędy droga!
Choć dla wielu przedstawicieli gatunku brzydszego interesowanie się modą są symbolem a) zaprzedania duszy diabłu bądź b) że preferencje seksualne lokowane są w obiektach chłopięcych, to zwyczajnie jest to poddanie się stereotypom. Bo my, Dziewczyny chcemy dobrze ubranych facetów przy naszym boku.
Sprawa nie jest trudna, ale zacząć trzeba od znalezienia swego rozmiaru. Gwarantuję, że kiedy się go pozna i zaakceptuje, wówczas każdy zakupiony ciuch nosić się będzie lepiej. Zakładanie przyciasnych koszulek w jasnych kolorach, bądź odwrotnie, sporo za dużych ubrań, uroku nie dodaje nikomu.
Ale skąd przeciętny facet ma wiedzieć co się nosi? Ha, sprawa jest prosta. Istnieje strona lookbook (klikamy w zakładkę guys), i już można podglądać! Ja większość stylizacji umieszczonych w tym serwisie zajadałabym łyżeczkami. Przyznaję jednak, że to opcja do odważnych.
Warto też wskoczyć na strony internetowe marek, dla których ubieranie się jest wyzwaniem i sztuką. Wiele dziewcząt jest zafascynowanych Zarą, a ta nie zapomina o mężczyznach. Można znaleźć tam ubrania zainspirowane tym, co dzieje się na męskich wybiegach- od casualowej elegancji po luźny, miejski styl. Inwestycja w dobrze skrojoną marynarkę i koszulę w kratę na pewno okaże się strzałem w dziesiątkę.

zara.com


Trochę drogo? Dla ucznia bądź studenta wydanie 400zł na jeansy lub 100zł na t-shirt może być wyzwaniem, ale raz na jakiś czas warto zainwestować w coś dobrego. I niekoniecznie muszą to być adidasy! Gdzie dalej szukać inspiracji? W sklepach odrobinę tańszych, ale równie ciekawych. H&M, Pull&Bear czy Bershka dają nam możliwości odnalezienia świetnej garderoby. Tym razem na pierwszy plan wysuwają się ciepłe swetry, najlepiej te grubo plecione, kurtki w nieco militarnym stylu ozdobione kożuszkiem i kapelusze pożyczone od gwiazd rocka.
od lewej: h&m.com, bershka.pl, pull&bear.com
To jednak nie wszystko! Dla tych, którzy nie dali się przekonać i koniecznie muszą inwestować w sportowy styl są sklepy Cropp i House. Obie marki (należące z resztą do tego samego właściciela) proponują wygodne dżinsy, luźniejszy styl wojskowy- bojówki, buty imitujące te do wspinaczki i super modną kurtkę bejsbollówkę. Można ją wystylizować nie tylko na "boiskową" modłę, ale w wersji bardziej grungowej z tzw. worker boots, koszulą w kratę i spranymi dżinsami. Odważnym dodatkiem będzie wielka futrzana czapa w stylu "Przystanku Alaski", która pasuje i do klasycznego płaszcza oraz sportowego looku.
od lewej: cropp.com, house.pl
Na sam koniec jeszcze słowo o męskich dodatkach. Skórzane rękawiczki, ciepły i bardzo gruby szalik, dobrej jakości torba oraz klasyczne Ray Bany w wersji Blues Brothers lub Aviator gwarantuję sukces i uznanie w oczach płci pięknej.

Jakby komuś jeszcze było mało, to zapraszam na fantastyczną stronę the Fashionisto, gdzie na bieżąco dodawane są męskie sesje zdjęciowe, reklamy, fotki i wszystko to, co może inspirować do tworzenia i kreowania dobrego stylu.
Chłopaki, do roboty zatem!

poniedziałek, 25 października 2010

Zjawisko- szafiarka.

Ta wdzięczna nazwa rodzaju żeńskiego jest nieprzypadkowa. Bo mężczyzn prezentujących swoją szafę jest tak niewielu, że na placach jednej ręki można policzyć (choć ta szafa jest pełna uroku). Jednak o polsko- męskiej niechęci wobec mody może innym razem.
Sama szafiarka doczekała się swej strony na Wikipedii, gdzie można się dowiedzieć czym też jest owo zjawisko i dlaczego (u licha!) jest tak bardzo popularne.
Ja genezę pomijam i odsyłam to wyżej wymienionej publikacji. Nie omieszkam jednak dodać kilka swoich uwag na temat rzeczonego fenomenu.
Przyznaję bez bicia, że zaglądam na stronę Polskie Szafy (spis większości polskich szafiarek) dość regularnie i mam kilka ulubionych dziewcząt, których styl jest porywający, a pomysł na kreowanie własnego wizerunku godzien podziwu. Z przyjemnością obserwuję ich pierwsze kroki w show biznesie, bo tak to chyba trzeba nazwać. Żałuję także, że nie mają w Polsce szans zasiadania w pierwszych rzędach na pokazach największych projektantów, jak to bywa w światowych stolicach mody. Tam szafiarki bywają ważniejsze niż niejedna celebrities, bo faktycznie inspirują swoich rówieśników, a także samych kreatorów mody.
Wróćmy do Polski.
Idea umieszczania swych zdjęć na blogach i oczekiwania komentarzy ze strony innych wydaje się być dość próżna. To takie nachalne: "Hej, spójrz na mnie! Zobacz jak świetnie potrafię wyglądać. I uświadom sobie na co mnie stać." Jeśli pierwszą część można jakoś wytłumaczyć (bo przecież uwielbienie człowieka do ekshibicjonizmu nie jest niczym nowym), tak epatowanie swoim statusem materialnym może faktycznie drażnić. I kiedy oglądam bloga jednej z moich szafowych faworytek, to jestem zazdrosna, że posiada cudowne buty Jeffreya Campbella, które do kupienia są jedynie droga internetową za ceny niebagatelne (ale dostępne przeciętnym śmiertelnikom, nie przeczę!). Poszukiwanie zamienników dostępnych w Polsce kończy się zazwyczaj fiaskiem, albo świadomością, że na ulicy spotkam wiele dziewcząt xero. A to chyba najgorsza rzecz, która może przydarzyć się fascynatce mody.
Doświadczenie xero jest również plagą na szafiarskich stronach. Wiele blogowiczek z lubością prezentuje swoje oryginalne "outfity" stając się nieomal manekinami z wystaw sklepowych. Większość z nich sili się na ekscentryczność (przynajmniej tak wynika z ich notek), a koniec końców wyglądają identycznie. Zapewniam Was, że ze świecą szukać wpisów z tego sezonu, w którym dziewczęta nie prezentowałyby: pilotek, futrzanych kołnierzy, zakolanówek, kity dołączonej do torby i zwierzęcych motywów (czy to panterki, czy też biżuteryjnych pupili). Ach, i beżowych dodatków. Ot, takie trendy.
Szkoda tylko, że w tym gąszczu szaf niewiele miejsca na unikatowość pozostało.
Nie na minusach chcę się skupiać. A na plusach, bo jednak widzę ich znacznie więcej.
Po pierwsze cieszy mnie, że wreszcie moda stała się pełnoprawnym elementem kultury. Ba! Kiedy mój prywatny narzeczony widzi Anję Rubik i wie, że to ona, to czuję, że osiągnęłam sukces. Ja i wszystkie szafiarki, trendsetterki i fashionistki.
Zauważam też, że Polska jednak potrafi. Ubieramy się i doganiamy tych, których dogonić należy. Jesteśmy coraz bardziej odważne, zaznajomione z trendami, penetrujemy second handy jak sama królowa Kate Moss.
Dziewczyny tworzą fajną, wspierającą się społeczność, która organizuje wspólne swapy (wymiany ciuchów), wizyty w galeriach handlowych czy grupowe zamawianie artykułów z zagranicznych portali.
Zawsze liczyć też można na dobrą radę, bądź konstruktywną krytykę.
Popieram i od półtora roku waham się, czy nie dołączyć do tego zacnego grona.

PS: to moje polskie ulubienice, choć jak wiadomo- o gustach się nie dyskutuje.
AlicePoint robiąca karierę za granicą (doczekała się choćby t-shirtu z własną podobizną w znanej, amerykańskiej sieciówce). Figura modelki i cudowne wyczucie przyszłych trendów.
PaniEkscelencja to zjawiskowo piękna dziewczyna o rockowej duszy. Rewelacyjnie łączy offowy sznyt z tym, co teraz na topie. Piekielnie odważna! Nie ukrywam, oskubałabym ją z całej garderoby.
Styledigger to urocza i dziewczęca Krakowianka prowadząca swój podcast. Jej niewymuszona oryginalność zaskakuje mnie za każdym razem. Sprawia wrażenie niezwykle ciepłej osoby.
Riennahera za cierpki język, autoironię i uwielbienie dla grunge'u. I nie wiem jak ona to robi, ale bardzo często odgaduje moje pomysły na kolejny look.
VaintageGirl za konsekwencję, własny styl i ciągłe podkreślanie klasycznego, kobiecego piękna. Nasza cudowna polska Dita von Tess.

niedziela, 17 października 2010

„Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle.”

Obok Szekspira jest uznawany za największego twórcę z Wysp. Skandalista, ironista, geniusz. Jego życie nadaje się na scenariusz filmowy, a dorobek artystyczny nieprzerwanie od lat zachwyca i porusza. Do polskich kin ( z rocznym poślizgiem!) wchodzi jedno z jego największych dzieł- „Portret Doriana Graya”.
Czy Oscar Wilde zachwyci na ekranach?
W Wielkie Brytanii filmy kostiumowe cieszą się ogromną popularnością od lat. Nieustannie. Można nawet rzecz, że Brytyjczycy są mistrzami w przenoszeniu na małe i duże ekrany swych narodowych skarbów literackich. Jeśli dodatkowo dana powieść owiana jest skandalem obyczajowym, a jej twórcą jest postać- legenda, to prawie pewne jest, że sale kinowe będą wypełnione po brzegi.
Parker, reżyser „Doriana Graya”, ma już na swoim koncie ekranizację Wilde’a. A że sama fabuła, to istny „samograj”, to powinno pójść dobrze. Ale od początku… 
Do Londynu przybywa Dorian, niewinna sierota, który właśnie odziedziczył niemały spadek i rozpoczyna nowe życie w wielkim mieście. Bardzo szybko znajduje sobie kompanię- Henriego i Basila. Ci dwaj, to całkowite przeciwieństwa. Henry (niezły Colin Firth) jest znudzonym lwem salonowym głoszącym maksymę „carpe diem”, a już szczególnie miło mu łapać te chwile w towarzystwie pięknych pań, absyntu bądź ginu. Basil (Ben Chaplin) jest uduchowionym artystą malarzem, który od pierwszego wejrzenia zakochuje się z w niewinnym Dorianie. I tworzy TEN portret. A jaki to obraz? Niezwykły!
Młody chłopak zafascynowany pięknem swego portretu rzuca niemal faustowskie życzenie, które ma zapewnić mu piękno, czystość i młodość. A każde jego niemoralne zachowanie i „brud”, który po nim pozostaje jest wsysana przez owy obraz. Tak też się staje. A Dorian (Ben Barnes) rozpoczyna życie prawdziwego hedonisty.
Co zawodzi? Niestety pominięcie ważnego dla samego Wilde’a aktu wyznania teorii sztuki dla sztuki. Mamy wrażenie, ze film ten jest tworzeniem sztuki dla pieniędzy. Próżno w nim szukać spowiedzi artysty przeklętego. Niewiele tez jest scen homoseksualnych, które gorszyły w wieku XIX.
Jest to opowieść o upadku molarnym człowieka, ale nazbyt moralizatorska. W zasadzie puenta i nauczka wisi w powietrzu od samego początku. I my, widzowie, nie oddajemy się z uciechą igraszkom i wybrykom młodego panicza. Czekamy na jego porażkę. Niezaprzeczalnie atmosfera filmu zbudowana jest należycie. Muzyka potęguję grozę. Do tego próba stworzenia obrazu Londynu- brudnego, pełnego występku i hipokryzji. Historia mroczna, wiktoriańska, „z gęsią skórką”. Ten „Dorian Gray” nadaje się bardziej na Halloween, niż prawdziwie wartościową rozmowę o kondycji człowieka- zgniliźnie i końcu obyczajowości, etyki, pogoni za wieczną młodością i pięknem. A szkoda, bo tematy aż nazbyt aktualne!
Bohaterowie drugoplanowi tez potraktowani są marginalnie, nie wspomniawszy już o kobietach, które ukazane są jako ozdobniki lub rozhisteryzowane istotki nie mające bladego pojęcia, co się wkoło nich dzieje.
Zatem czy warto iść do kina? Jednak tak. Na pewno na dużym ekranie można oczekiwać rozrywki, chwil napięcia i grozy.
Jest to jednak film „źle napisany”.
teaser-trailer.com

czwartek, 14 października 2010

Czyste szaleństwo. O "Szaleńcach".

A dokładniej o Mad Men- serialu, który nie tylko zdetronizował dotychczasowych królów małego ekranu (House, Dexter), ale i zrewolucjonizował świat mody. Czy najwięksi krawcy podpatrywali styl Joan, Betty i Peggy? Tego się nie dowiemy nigdy, lecz powrót kobiecości przybył wraz z tym sezonem jesienno-zimowym (Prada, LV)
W serialu zaś czekamy na finałowy odcinek serii czwartej. Coś na rzeczy być musi zatem... Nie o modzie tym razie, a o fenomenie telewizyjnym, którego budżet jednego odcinka przekracza niektóre polskie pełnometrażowe produkcje fabularne.
Czas akcji, to Nowy York, koniec lat 50', początek 60'. Początek nowej ery. Wraz z bohaterami obserwujemy przemiany społeczne, rewolucje polityczne i kulturalne. Na naszych oczach dokonują się zmiany nie tylko rzeczywistości, ale samych postaci. Kobiety, niegdyś zamknięte w pięknych domach na przedmieściach, zrzucają gorsety i pozwalają sobie na odrobinę wolności. Pojawiają się pierwsze "karierowiczki", które prace przekładają ponad rodziny. A w biurach radzą sobie lepiej niż nie jedne mężczyzna. Ci zaś są dżentelmenami, rodem z czarnych kryminałów, popijającymi szklaneczki whisky, dla których kobieta jest jedynie źródłem przyjemności, fetyszem.
Wielka historia rozgrywa się tuż obok nich.
Serial ten perfekcyjnie odtwarza rzeczywistość tamtych dni, o co pieczołowicie dbają scenarzyści, scenografowie, kostiumolodzy. Niektóre z rekwizytów, to repliki istniejących przedmiotów, większość to "pozostałości" po tamtej epoce.
 Wciągamy się odrazu w leniwą intrygę, bo choć to produkt iście amerykański, próżno w nim szukać nagłych zwrotów akcji, szalonych pościgów, wybuchów i strzelanin. Długie ujęcia, uwielbienie kamery dla detalu, plany amerykańskie.Wszelkie tricki stosowane przez filmowców w latach, które serial imituje. Smakowity kąsek dla wielbicieli historii, mody, kontestacji, feministek...
adrants.com

poniedziałek, 11 października 2010

Fall 2010/2011


Dla niektórych nowy rok rozpoczyna się 1 stycznia, kiedy korki od szampanów strzelają ku niebu, a ludzie składają sobie gorace życzenia.
Spytajmy jednak jakiejkolwiek fashionistki, kiedy dla niej rozpoczyna się nowy rok. Ja znam odpowiedź.
Nowy rok, to nowy sezon. Ten szczególny jesienno-zimowy.

A to mój, subiektywny przegląd trendów na najbliższe miesiące. Subiektywny nie tylko ze względu na to, że wybieram ja, kierując się wyłącznie własnym gustem. Dlatego jeszcze subiektywny, że wybieram z myślą o sobie. (Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony elle.com)

1. Burberry Prorsum. Ta marka zainspirowała już większość znanych sieciówek i każda z nas może zaopatrzyć się w kurtkę aviatorkę z wielkim, wełnianym kołnierzem. Drugim hitem są buty za kolano, jednak przy nich trzeba być uważnym i zrezygnować z większych dekoltów, czy mini. Militarne inspiracje, to świetna propozycja dla osób młodych, ceniących wygodę i swobodę stroju.
2. Chloe. Każda dziewczyna w tym sezonie da się uwieść temu kobiecemu, klasycznemu kolorowi. Hasłem przewodnim jesieni jest przecież "camel is the new black". Wełniany płaszcz w wielbłądzim odcieniu, spodnie marchwy albo chociaż karmelowa wielka torba. Jestem szczególnie zachwycona nawiązaniami do lat 70'; proste kroje, opływający kształt i świetnie podkreślone nogi.
3. Marc Jacobs. Ta tajemnica jest już wszystkim znana. Do łask wróciła kobieca sylwetka- klepsydra. Podkreślony biust, rozkloszowana spódnica, kusząca długość midi i fascynacja serialem Mad Men (szczególnie widoczna na pokazach Prady i Louis Vuitton). Ja wybieram propozycję Jacobsa ze względu na cukierkowy look i bardzo dziewczęca wykończenia.

4. Balmain. Bo cokolwiek się nie wydarzy ja pozostaję wierna sobie i rockowym klimatom. Skórzane, czerwone spodnie, to mój absolutny hit i "must have", który pewnie nie będzie szczególnie prosty do upolowania. Do tego żakiet inspirowany wojskami Napoleona.
ps: Wszelkie odmiany czerwieni, a szczególnie ta mocna, ognista, są świetnym pomysłem nie tylko na bazę stroju, ale także dodatki- torby, rękawiczki, szale i buty.